Pamiętam, że kiedyś wydawało mi się, że moi rodzice chcą, żebym uczył się przez cały czas.
Ja z kolei nie miałem ochoty uczyć się przez nawet godzinę tygodniowo.
Kto miał rację? Tak naprawdę wydaje mi się, że nikt.
Zawsze lubiłem stawiać na swoim, więc przez całą edukację szkolną uczyłem się średnio mniej niż godzinę tygodniowo, czyli jakieś 10 minut dziennie.
Prawda jest taka, że przez to czasami ledwo przechodziłem z klasy do klasy i miałem trochę nerwów w ostatnie dwa tygodnie każdego półrocza.
Nigdy nie miałem żadnych ambicji związanych z ocenami, więc takie podejście mi wystarczało. Dziś jednak, po kilku ładnych latach od zakończenia edukacji, mam do siebie mały żal. Okej, nadal mogę dostać się na niezłe studia i nikogo nie obchodzi, jakie miałem oceny w 2 klasie gimnazjum, ale… Po prostu moja wiedza z przedmiotów szkolnych jest znacznie mniejsza, niż bym chciał.
Z drugiej strony, mogłem spełnić „marzenie” swoich rodziców i być jednym z najpilniejszych uczniów w klasie. Pewnie dziś byłbym znacznie lepszy z matematyki i znałbym lepiej języki obce, których się uczyłem.
Czy żałuję? Zależy.
Mam gdzieś jak rozmnażają się żaby oraz to jak wywołać jakąś reakcję chemiczną.
Większość rzeczy, których uczyliśmy się w szkole, po prostu nie przydaje mi się w życiu, zupełnie. Cieszę się natomiast, że zamiast na siłę gonić za ocenami, wolałem uczyć się po godzinach na przykład programowania, które przydaje mi się każdego dnia.
Z drugiej jednak strony, trochę szkoda, że wziąłem sobie to leniuchowanie do serca aż tak mocno. O ile nie mam do siebie żalu o to, że nie byłem orłem z biologii czy chemii, mam żal o to, że nie przyłożyłem się bardziej do matematyki, która dziś przydaje mi się w pracy.
Nie przykładałem się też do języków. Dziś angielskiego muszę uczyć się na własną rękę. Wtedy miałem nauczyciela, który chciał prowadzić mnie za rączkę, a ja wolałem spać na jego lekcjach. Bardzo chciałbym w przyszłości też nauczyć się hiszpańskiego. Miałem taką okazję przez trzy lata — wystarczająco dużo czasu, by opanować podstawy. Kompletnie ją zaprzepaściłem i martwiłem się wyłącznie o to, by na każde półrocze zapewnić sobie przynajmniej dwóje — byleby jak najmniej się przy tym narobić. Co dziś, po trzech latach umiem z hiszpańskiego?
Przywitać się, policzyć do dziesięciu i zapytać o numer telefonu.
Trzy lata, ja pierdykam.
Nie warto też przesadnie się „ślizgać”. Przez ostatnie 6 lat edukacji nie przypominam sobie ani razu, żebym nie był zagrożony. Choć za każdym razem zdałem, kosztowało mnie to mnóstwo nerwów.
Pamiętam sytuację, gdy tydzień przed wystawianiem ocen byłem zagrożony z pięciu przedmiotów, w tym z dwóch miałem naprawdę tragiczną sytuację. Do dziś nie wiem, jak sobie z tym poradziłem, ale pamiętam, że nie mogłem spać po nocach. Za każdym razem obiecywałem sobie wtedy, że „w przyszłym roku będę uczył się regularnie”. Niestety byłem zbyt zafiksowany na punkcie gier komputerowych i programowania. Nie umiałem sobie wygospodarować czasu na naukę. Dziś wiem, że na pewno byłbym w stanie, ale po prostu nie chciałem odjąć sobie przyjemności.
Zobacz także: Jak skutecznie się uczyć – 10 metod efektywnej nauki
To ile powinieneś się uczyć, zależy tak naprawdę od Twoich zdolności i Twoich ambicji. Czysto uniwersalnie polecałbym średnio jakieś dwie godziny dziennie. Myślę, że jeśli dobrze wykorzystywałbyś ten czas, byłbyś naprawdę dobrym uczniem, a przy tym miałbyś czas na inne, ważne dla Ciebie aktywności.
Dla mnie dwie godziny dziennie to była kupa czasu, bo wracałem do domu naprawdę późno. Pamiętaj, że możesz uczyć się też w autobusie, czy na przerwach.
Wszystko zależy od tego kiedy zaczynasz i ile już potrafisz.
Z tego, co pamiętam, zdałem maturę tak sobie. Między 40-60% z każdego przedmiotu i wyjątkowo, 100% z ustnej z polskiego, bo jestem dość wygadany.
Byłem jednak uczniem dwójkowo-trójkowym. Nie uczyłem się prawie wcale i przez całą szkołę średnią nie przeczytałem ani jednej lektury. W gimnazjum było zresztą podobnie.
Zdecydowanie nie polecam Ci tego samego podejścia, bo przez jakieś ~dwa miesiące czekając na wyniki, nie mogłem spać, bo bałem się, że popełniłem „błąd kardynalny” nawiązując do Lalki, której nie miałem nawet nigdy w rękach.
Oczywiście zależy to od Waszych ambicji, bo jeśli celujecie w medycynę i potrzebujecie np. 90% z rozszerzonej chemii, prawdopodobnie tego czasu będzie potrzebne znacznie więcej. Dla przykładu bliska mi osoba uczyła się po kilka godzin dziennie i nie dała rady osiągnąć aż tak wysokich wyników. Zdała znacznie lepiej ode mnie, ale jej to nie wystarczyło, więc musiała próbować rok później.
Ja podszedłem do tematu jak zawsze: po linii najmniejszego oporu. Byleby zdać, żeby rodzice nie wygonili mnie z domu.
Miałem do zaliczenia: Matematykę, ustny i pisemny polski, oraz ustny i pisemny angielski. Jako przedmiot rozszerzony wziąłem angielski, bo jakiś musiałem.
Angielski: Wiedziałem, że z angielskiego sobie poradzę. Umiałem go tak sobie (trochę poniżej przeciętnej), ale wiedziałem, że to na pewno wystarczy mi na jakieś 60% z podstawy. Do angielskiego nie uczyłem się więc wcale, jedynie tyle, ile robiłem na lekcjach.
Polski: Obliczyłem, jaka jest punktacja na polskim i z tego co pamiętam, wyszło mi, że choćbym wystrzelał w pytaniach zamkniętych wszystko, i tak nie wystarczyłoby to na trzydzieści procent. Wniosek był prosty: muszę dobrze napisać pracę (prawdopodobnie rozprawkę). Trzeba było więc poznać trochę lektur. Nie miałem ochoty ich czytać, bo było tego zbyt dużo. Miałem do nadrobienia dosłownie wszystko.
Zabrałem się więc za streszczenia. Obejrzałem wszystkie, w tym te najważniejsze (np. Lalkę, Ferdydurke, Dżumę itd.) po kilka razy, z kilku różnych źródeł, szukając w nich najpopularniejszych motywów.
Moim faworytem była Dżuma. Dla niej nawet obejrzałem niemal godzinne streszczenie „szczegółowe”. Wierz mi lub nie, ale nie pamiętam, żebym znał choć jedną inną lekturę tak dobrze, jak Dżumę. Byłem w stanie doszukać się w niej dowolnego motywu: wojny, choroby, śmierci, miłości, rodziny, czy pracy, o której zresztą przyszło mi pisać w mojej rozprawce. Tak naprawdę, jeśli jesteście kreatywni, w niemal każdej lekturze da się znaleźć większość popularnych motywów, nawet jeśli nie są one przedstawione dosłownie.
Jeżeli mam Ci dać poradę (choć w kontekście matury jestem raczej antywzorcem), poznaj dobrze przynajmniej trzy ważne lektury, a z całą resztą zapoznaj się przynajmniej tak, by wiedzieć, o co mniej więcej chodzi. Ja do dziś kompletnie nie czaję jakie piguły musieli brać w Weselu, ale plus minus musiałem wiedzieć, co tam się działo i kim był ten cholerny chochoł. Bez tego ani rusz.
Matematyka: To było dla mnie najważniejsze, bo wiedziałem, że z matematyki byłem cholernie kiepski. Zacząłem uczyć się dopiero w klasie maturalnej, więc miałem do wykorzystania niecały rok. W ostatnim roku starałem się bardziej przykładać do bieżących tematów, które przerabialiśmy na lekcjach oraz raz na tydzień robiłem maturę próbną, łącznie zrobiłem ich co najmniej kilkanaście.
I znowu: to zależy.
Zależy, gdzie dokładnie trafisz, jak szybko się uczysz i jakich będziesz miał nauczycieli.
Powiedziałbym, że godzina, może dwie dziennie zazwyczaj spokojnie wystarczą, jeżeli jesteś regularny. U mnie wystarczało mniej, ale tak jak już pisałem, jestem raczej antywzorcem.
Szkoła szkole nierówna. Moje liceum było raczej średnie i nie prężyło się specjalnie na to, żeby zajmować czołowe miejsca w rankingach. Po opowieściach znajomych podejrzewam, że gdybym poszedł do „najlepszego” liceum w mieście, prawdopodobnie musiałbym uczyć co najmniej 2-3 godziny dziennie.
Zależy też, jak szybko się uczysz i ile wynosisz z lekcji. Miałem kumpla, który uczył się po cztery-pięć godzin dziennie, a miał naprawdę kiepskie, niewiele lepsze oceny ode mnie. Pamiętam, że z matematyki miał korepetycje chyba co dwa dni, a i tak był ciągle zagrożony.
Z drugiej strony, miałem jeszcze innego kumpla, który nie uczył się prawie wcale, a był jednym z najlepszych uczniów w klasie. Na lekcjach nie wyciągał telefonu i nie dawał mi się zagadywać, tylko słuchał. Dzięki temu wynosił z nich naprawdę cholernie dużo. Myślę, że to całkiem ciekawa strategia. U niego działało to naprawdę świetnie, bo miał dobre oceny mimo tego, że nie spędzał na nauce zbyt dużo wolnego czasu. Po prostu robił to, co ma robić w szkole.
Nie będę ukrywał, że dużą różnicę robią też nauczyciele. Pamiętam, że w gimnazjum uczyłem się głównie do chemii. Ciągle dostawałem z niej słabe oceny i to ona była dla mnie najgorszym przedmiotem. W liceum byłem z niej jednak czwórkowo-piątkowym uczniem. Nadal nie pałałem do tego przedmiotu miłością, ale trafiłem na świetną nauczycielkę, która doskonale rozumiała, że nie każdy musi być z tego akurat przedmiotu orłem.
Do sprawdzianów uczyłem się więc jakąś godzinę i miałem niemal gwarancję przyzwoitej oceny. Wiem, że w innych klasach osoby z bardziej wymagającym nauczycielem musiały starać się o wiele bardziej.
Program niby ten sam, ale wiecie, jak jest.
Raz jeszcze, polecam uczyć się regularnie. To „ile” będziecie się uczyć, nie ma aż takiego znaczenia. Warto po prostu dobrze przepracowywać materiał. Jak to mawiała moja mama, „masz się uczyć tak, żeby się nauczyć”.